Samolotowa 7 na Pradze
Halo! Mówi do Was szalona „interwentka”.
Przed chwilą wymyśliłam to słowo, bo niby jak nazwać osobę, która interweniuje. A dlaczego szalona? Czasem myślę, że może rzeczywiście jestem stuknięta, a w każdym razie tak postrzega mnie większość tzw. normalnych ludzi.
Wspólnota budynku Samolotowa 7 na Pradze Pd zakratowała w pierwszych dniach marca siedlisko kawek w stropodachu. Budynek ocieplony kilka lat temu, nie ma żadnego remontu, po prostu zachciało im się wygnać z niego kawki. Nie popieram, ale nie każdy musi mieć takie zdanie jak moje. Tylko dlaczego zrobili to już w sezonie lęgowym i bez wymaganego przepisami zezwolenia Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska? A to zezwolenie nie bez przyczyny – zwykle RDOŚ od razu określa w nim rodzaj i wielkość tzw. kompensacji. Najczęściej to budki lęgowe, które spółdzielnia/wspólnota musi powiesić na budynku ew. okolicznych drzewach, w zależności od sytuacji.
7 marca wieczorem dostaje telefon od lokatora z informacją i prośbą o pomoc. Na maila zdjęcia z datą 5 marca, gdzie jeszcze duża część otworów pozostaje drożna. Prawie pod wszystkimi ciemne sierpy wytarte na ścianie ogonami ptaków wchodzących do gniazd. 7 marca już wszystkie otwory są zasłonięte siatkami. Jadę na Samolotową 8 marca rano, po drodze wzywam ekopatrol.
Na miejscu widzę kawki wiszące przy otworach, usiłujące wyrwać kratki i dostać się do gniazd. Dźwięk ich dziobów uderzających o ścianę dobitnie słychać na dole, choć budynek jest wysoki. W tym momencie wkraczam na ścieżkę błędnego rycerza.
Mogłam odpuścić. Jest dopiero początek sezonu, w gniazdach nie ma jeszcze lęgów (pojawiają się w kwietniu/maju), nie ma dużego prawdopodobieństwa, że w środku mogły zostać zamknięte ptaki. Nie chodzi o to, żeby nic nie zrobić, to nie ja. Ale podarować im te kratki, a jedynie na spokojnie, wykorzystując dowody w postaci zdjęć, wystąpić o kompensacje czyli skrzynki lęgowe. Tylko że pogoda wariuje, zimy nie było, wszystko mogło się poprzesuwać (cykle biologiczne przyśpieszyć). No, w każdym razie kawki już na dobre urzędują przy gniazdach, nie mam żadnej gwarancji, że któreś nie zostały uwięzione w zamkniętym siedlisku.
Poza tym chodzi też o zasadę: jeśli nie będziemy łapać i stanowczo reagować, dajemy przyzwolenie na takie bezprawne działania, które często przybierają o wiele bardziej dramatyczny obrót niż w tym przypadku.
Pod budynkiem spotykam swojego informatora i ekopatrol. Patrol energicznie zabrał się do pracy. Widzieli kawki przy otworach i czekają na administratorkę. Widzę dobry obrót sprawy, ale na wszelki wypadek udaję się na pobliski komisariat (ul. Umińskiego), gdzie składam zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. W zawiadomieniu podkreślam, że sytuacja wymaga pilnej interwencji – chodzi o zdjęcie założonych kratek. Policjantka twierdzi, że oni nie mogą podjąć działania, ale zapewnia, że tego samego dnia papiery zostaną przekazane do komendy na Grenadierów.
Wracam pod budynek i widzę mój ekopatrol wychodzący z biura administracji. Głowy odwrócone, udają, że mnie nie widzą. Pytam, jak poszło z administratorką. A oni: pani powiedziała, że zakratowali do końca lutego, więc jeszcze przed sezonem. I eko nic więcej nie chcą już zrobić. Wystarczyło im kłamstwo administratorki i na nic się zdaje moje słowo, dowód w postaci zdjęcia, zeznanie lokatora. Tylko dlaczego dają wiarę administratorce, a nie mnie? Wiadomo: nie trzeba się będzie angażować. Nie przejęli się też brakiem zgody RDOŚ na zniszczenie siedliska. Dzwonię jeszcze do ich kierownika, ten potwierdza decyzję porzucenia interwencji. Idę do administratorki. Nie wie, kiedy założono siatki, ciekawe. Ale też uprzedza, że zaraz powieszą budki dla jerzyków. W tym momencie powinnam może dać sobie spokój, nie gnębić pani, ucieszyć się z zamiaru powieszenia budek? Może wiele osób na moim miejscu tak właśnie by zrobiło, ale tak nigdy nie skończą się te dzikie kratowania. Muszę wracać do domu wyjść z psami, jestem wykończona.
Teraz powinna zadziałać powiadomiona Policja.
Cały kolejny dzień zajmuje mi pisanie maili i pism, telefonowanie. Zawiadamiam wszystkich świętych: Wydział Ochrony Środowiska Urzędu Praga Pd, dwukrotnie Regionalną Dyrekcję Ochrony Środowiska, Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego. PINB nic nie zrobi, bo nie ma podstaw – na budynku nie ma budowy. Pani z WOŚ i pan z RDOŚ włączają się w akcję, za co jestem im bardzo wdzięczna. Administratorka zostaje pouczona o konieczności natychmiastowego usunięcia kratek, ale zyskujemy jedynie informację, że następnego dnia odbędzie się spotkanie zarządu wspólnoty, na którym zostanie podjęta jakaś decyzja.
Trzeciego dnia rano spotykam się z panią z WOŚ i razem odwiedzamy komendę Policji na Grenadierów, dokąd miało być dostarczone moje zawiadomienie złożone na Umińskiego.
Zawiadomienia nie mogą znaleźć, nikt nic nie wie. Składam więc przygotowane w domu pismo w sprawie, ponownie z opisem sytuacji na budynku, podaniem podstaw prawnych, potrzebnych kontaktów i materiałów dowodowych w postaci opisanych zdjęć. Po powrocie do domu wydzwaniam na obie komendy (Grenadierów i Umińskiego), żeby się dowiedzieć, co zrobili w sprawie. Wreszcie dowiaduję się, że moje zawiadomienie zatoczyło koło i wróciło na Umińskiego.
Podobno już na miejsce wysłano patrol. Wciąż mamy nadzieję, że skutkiem poruszenia tylu instytucji i osób przynajmniej część otworów zostanie udrożniona.
Czwarty dzień. Pani z WOŚ i ja spotykamy się rano pod budynkiem, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Nic się nie dzieje. Dzwonimy do administratorki i dowiadujemy się, że zarząd wspólnoty nie wyraził zgody na odsłonięcie otworów. Informujemy pana z RDOS: powinni złożyć zawiadomienie do prokuratury. Same podejmujemy ostatnią próbę: przez 112 wzywamy na miejsce policyjny patrol.
Przyjeżdżają, tłumaczymy sympatycznym policjantom, o co chodzi w tej całej zabawie.
Obiecują rozmowę z administratorką, ale uprzedzają, że nie są władni zmusić jej do zdjęcia kratek. Gdyby byli pewni, że w środku są zamknięte ptaki, widzieli, wtedy może wezwaliby straż pożarną, która otworzyłaby otwory. Może, ale podczas ich stania pod blokiem kawki akurat nie dolatują. Z każdym kolejnym dniem interwencji robiły to rzadziej, z coraz mniejszą determinacją.
No właśnie, pewnie popełniłam błąd, że od razu pierwszego dnia, kiedy kawki prawie cały czas wisiały przy kratkach, nie wezwałam policyjnego patrolu – może wtedy wezwaliby straż pożarną?
Efekt tych 4 dni: może będą budki. Tego nie odpuszczę i zaraz piszę do RDOŚ pismo z ustawy szkodowej. Ale reszta – szkoda gadać. Są przepisy i są organy do ich pilnowania, ale w praktyce nic nie działa.